„Makbet”, sztuka przeklęta, której tytułu aktorzy wolą nie wymieniać. „Makbet”, spowity złowrogą aurą czarnej magii szekspirowski klasyk, o którego wystawieniu lub ekranizacji skrycie marzy każdy szanujący się reżyser. „Makbet”, dramatyczny majstersztyk o żądzy władzy, zbrodni i karze, który mimo choć liczy już sobie ponad cztery stulecia wcale nie stracił na aktualności.
Jeśli chcielibyście się dowiedzieć, jak z realizacją „Makbeta” poradził sobie australijski reżyser Justin Kurzel, zapraszam do lektury najnowszej recenzji autorstwa Agaty.
Makbet (Macbeth, 2015) „Makbet”, sztuka przeklęta, której tytułu aktorzy wolą nie wymieniać. „Makbet”, spowity złowrogą aurą czarnej magii szekspirowski klasyk, o którego wystawieniu lub ekranizacji skrycie marzy każdy szanujący się reżyser. „Makbet”, dramatyczny majstersztyk o żądzy władzy, zbrodni i karze, który mimo choć liczy już sobie ponad cztery stulecia wcale nie stracił na aktualności. I oto owego „Makbeta” wziął na warsztat australijski reżyser Justin Kurzel. Miał do dyspozycji doborową obsadę, znaczne środki finansowe na kostiumy i efekty wizualne, doskonałą ekipę i… efektem swej pracy absolutnie mnie nie porwał.
Pojawienie się najnowszej ekranizacji „Makbeta” przyjęłam z entuzjazmem. Zwiastun wyglądał zachęcająco: wspaniałe szkockie krajobrazy, dramatyczna muzyka, plejada gwiazd, nowoczesne podejście do klasyki. Zapragnęłam zobaczyć owo dzieło na dużym ekranie, gdyż tylko w ciemnościach kina można całkowicie skupić się na przekazie twórców i zatopić na dwie godziny w alternatywnej rzeczywistości. Wybrałam kino studyjne, w którym na niewielkiej sali garstka koneserów oczekiwała na seans. Tylko jeden profan przybył do świątyni dziesiątej muzy wyposażony w popcorn i nachosy. Pozostali w napięciu oczekiwali na ucztę duchową.
Film rozpoczął się z wysokiego C, wspaniałą sceną batalistyczną. Przy dźwiękach idealnie skomponowanej muzyki w ostrych scenach walki przeplatanych kameralnymi ujęciami w slow motion mogłam ujrzeć na własne oczy jak generał Makbet w służbie króla Duncana wygrywa bitwę i jak zwycięstwo przynosi mu nieoczekiwanie tytuł thana Cawdoru. Te kilka pierwszych minut nadaje filmowi dynamiczny rytm, który następnie zwalnia, przechodząc w długaśne, monotonne dialogo-monologi, wypowiadane z przesadnym patosem w stylu teatru telewizji. Przynajmniej tak to wszystko zapamiętałam, gdyż, może aż wstyd się przyznać, ale… zasnęłam. Długie, statyczne sceny tak bardzo podziałały na mój przemęczony bożonarodzeniowym świętowaniem organizm, że odpłynęłam w niebyt. I co ciekawe, nie byłam jedyna. Również panu siedzącemu obok niezbyt przytomnie osuwała się głowa. Przebudziłam się gdzieś w połowie. Podobnie mój towarzysz. Wówczas film zrobił się jakby ciekawszy, bardziej dynamiczny. Innymi słowy – bohaterowie w końcu zaczęli się nawzajem mordować, a odtwarzający ich aktorzy – odgrywać mniej letnie emocje.
Plastycznie ów film jest bez zarzutu. W każdym kadrze widać wysoki budżet na kostiumy, scenografię i charakteryzację, pieczołowitość w doborze plenerów, kunszt autora zdjęć i muzyki, ogromny wysiłek włożony na etapie postprodukcji. To, co w tym obrazie może urzekać, lub nużyć, to zamysł reżysera, aby za pomocą filmowych środków wyrazu zbudować klimat iście teatralny. Moim zdaniem to zabieg nietrafiony, zwłaszcza gdy skupimy się na grze aktorskiej pierwszego planu. Michael Fassbender jako tytułowy Makbet jest miałki i neurotyczny. Ani trochę nie wydał mi się potworny i odrażający, a takie uczucia zazwyczaj wywoływał u mnie ów bohater w poprzednich odsłonach. Właściwie to Fassbender nie wywołał u mnie jakichś większych emocji, choć ogólnie cenię go jako aktora. Otwierająca film scena bitwy spowodowała, iż oczekiwałam historii, która wyjaśni, jak człowiek, który na wojnie bez mrugnięcia okiem zgładził setki przeciwników, na późniejszym etapie życia doznaje załamania pod wpływem pojedynczego mordu, który prowadzi do kolejnych i kolejnych… Marion Cotillard jako jego żona jest piękna, stylowa, ale niekoniecznie przerażająco rządna władzy. Właściwie jedynie w scenie, w której wyprasza ludzi z uczty widać, że drzemie w niej siła. Niestety, reżyser nie daje tej mocy się przebudzić i zsyła biedną Lady M. na bezludną wyspę apatii i depresji w scenie usuwania rzekomych plam krwi z narzędzia zbrodni. Spodziewałabym się jednak większej dynamiki i pójścia w kierunku nerwicy natręctw a nie patrzenia w oko kamery zamglonym wzrokiem.
To, co mogę z całą stanowczością pochwalić to gra aktorska drugiego planu. Paddy Considine jako Banko, Sean Harris jako Makduff, Elizabeth Debicki jako Lady Makduff oraz David Thewlis jako Duncan na długo zapadną mi w pamięci. Warto też wspomnieć diaboliczne czarownice: Kaylę Fallon, Lynn Kennedy, Seylan Baxter i Amber Rissmann. Interesujący wydał mi się także zamysł ostatniej sceny, w której to ocalały synek Banko dobywa miecza i odchodzi, rozpływa się we mgle, tak jakby usiłował uciec przed czekającym go przeznaczeniem (wszakże Banko miał spłodzić króla). Tak, jakby twórca filmu chciał pokazać, iż walka o władzę nie ma końca, a zemsta i chęć przetrwania motywują niektórych nieomal od kołyski.
Innymi słowy, odnoszę wrażenie, że reżyser miał interesujący pomysł na otwarcie i zamknięcie całej historii, natomiast to co pomiędzy, przedstawił w stylu nazbyt klasycznym. Mnie owa teatralność znużyła. Cóż, każdy na swój sposób odbiera sztukę.
„Ludzie, którzy czytają coś ukrywają. Ukrywają, kim naprawdę są. Ludzie, którzy coś ukrywają, nie zawsze lubią to, kim są."
Tamte dni, tamte noce (2017
0 komentarze