Whitney (2018) - Upadek diwy

lipca 20, 2018

„Idąc na ten film, bałam się, że to będzie laurka. Niestety się nie pomyliłam” – przyznaje Marta Szczepańska.
W najnowszej recenzji pisze ona o odczuciach po obejrzeniu filmu „Whitney”

Usprawiedliwienie – takie słowo mam w głowie po obejrzeniu najnowszego filmu o Whitney Houston. Obraz powstał po to, żeby nieco oczyścić atmosferę po śmierci artystki, która odeszła w niezbyt dla niej chlubnych okolicznościach – po przedawkowaniu narkotyków.

Żeby było jasne – nie zamierzam umniejszać zasług wokalistki na polu artystycznym. Co więcej – myślę, że słowo wokalistka jest w stosunku do niej krzywdzące, niewystarczające. Lepiej pasuje szersze określenie, choć może trochę archaiczne – pieśniarka czy śpiewaczka. Whitney jest piosenkarką uniwersalną, a jej przeboje ponadczasowe. To trudna sztuka, a żeby osiągnąć taki status, to rzeczywiście – z takim talentem trzeba się urodzić.

Ale wcale nie o tym ma być ta recenzja, bo i nie do końca o tym jest ten film, choć pozornie, na pierwszy rzut oka, może sprawiać takie wrażenie. Myślę jednak, że powstał po to, żeby troszkę zatrzeć złe wrażenie, które artystka, nie do końca ze swojej winy, zostawiła. Więc pewne fakty się tu wybiela, innym nadaje większą rangę.

Mimo, że w dokumencie o Whitney wypowiada się bardzo wiele osób z jej otoczenia (rodzina, przyjaciele, współpracownicy), co na pierwszy rzut oka może dawać obraz obiektywizmu (skoro wiele osób się wypowiada, znaczy, że poznamy szeroki ogląd), to jest to złudne. Nawet wtedy, gdy te osoby (jak były mąż o uzależnieniu piosenkarki od narkotyków) otwarcie deklarują, że o pewnych sprawach nie chcą rozmawiać. To nie zmienia faktu, że dowiadujemy się tylko tyle, ile twórcy chcieli nam powiedzieć.

Nie ratuje tej laurki nawet to, że aspekt molestowania Whitney i jej brata w dzieciństwie przez ciotkę (wymienioną zresztą z imienia i nazwiska) zostaje poruszony na końcu. Mieliśmy na początku po prostu uwierzyć, że wokalistka miała szczęśliwe dzieciństwo, by na końcu ten aspekt z jej życia zabrzmiał mocniej, bardziej dramatycznie. Tak, aby to właśnie na molestowanie można było zrzucić winę za to, co ostatecznie stało się z Houston.

A prawda jest taka, że rodzinie bezapelacyjnie zależało nie na niej, a na jej pieniądzach, bo na niebagatelnych zyskach jakie generowała Whitney, zarabiali wszyscy wokół niej. Dlatego pozwolili jej coraz bardziej zatracać się w uzależnieniu, wtórując jej, a nie pomagając wyjść z tego położenia. Sądzę, że zamysłem realizatorów filmu było delikatne odwrócenie uwagi od tego właśnie aspektu. I gdybym tu postawiła kropkę, to dałabym filmowi tylko „6” gwiazdek.

Jest jednak coś, co „ratuje” ten film i powoduje, że koniec końców nie jest tylko potwierdzeniem tej tezy. To bogaty kontekst społeczno-kulturowy i zasobny zbiór domowych filmików z udziałem Nippy (przydomek artystki), które kręcili najbliżsi. To pozwala wyjść z kina i mieć jednak poczucie, że wkład artystki w kulturę amerykańską (zwłaszcza czarnej części społeczeństwa) jest nie do przecenienia. A z rodziną – jak mówi przysłowie – najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Ode mnie zatem – film ostatecznie dostaje „6,5” gwiazdki.

autorka: Marta Szczepańska

You Might Also Like

0 komentarze

Flickr Images