Okiem Agaty: filmowe fascynacje - „Spotlight” (Spotlight, 2015)

lutego 15, 2016


Zapraszam na kolejną odsłonę „Filmowych fascynacji”
Tym możecie przeczytać recenzje filmu „Spotlight” nominowanego do tegorocznych Oscarów w reżyserii Toma McCarthy'ego.

„Spotlight” (Spotlight, 2015)
Powszechnie znana jest baśń H. Ch. Andersena „Nowe szaty króla”, w której to wszyscy poddani tytułowego monarchy mieli prawdę przed oczami, ale woleli jej nie dostrzegać, natomiast małe dziecko bez wahania krzyknęło, że władca jest nagi. Podobną historię przedstawiono w „Spotlight”. Jest rok 2001. Oto przez dekady w większości katolickim Bostonie starzy i młodzi, biedni i bogaci zdali się nie zauważać, że tu i ówdzie kapłani zbytnio sobie poczynają z dziećmi i młodzieżą, a potem nagle znikają, urlopowani lub przeniesieni do innej parafii. I tutaj, jak u Andersena, potrzebne było postronne oko, spojrzenie outsidera, niezaangażowanego osobiście w lokalne koterie i niezwiązanego więzami krwi z historią miasta. Takim kimś okazuje się nowy redaktor naczelny „The Boston Globe”, Marty Baron (Liev Schreiber), który zauważa potencjał w historii dotyczącej pewnego księdza oskarżonego o molestowanie i poleca swoim podwładnym przeprowadzić w tej sprawie dziennikarskie śledztwo. Scenariusz filmu oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, a życie to nie bajka. Nie wystarczy krzyknąć publicznie, jak się sprawy mają, aby wszyscy ujrzeli prawdę. Potrzebna jest dłubanina, mozolne wykuwanie z chaosu, ślęczenie, zbieranie dowodów, poszukiwanie wiarygodnych źródeł. I o tym w zasadzie jest ten film: o rzetelnym i drobiazgowym badaniu sprawy przez dziennikarzy śledczych jakby z innej epoki, sprzed ery Internetu i błyskawicznego upubliczniania, często nierzetelnie zebranych informacji.


Ten film to klasa sama w sobie. Nie przeszkadza w nim to, iż fabuła wydaje się być znana (któż nie słyszał o aferach pedofilskich w Kościele katolickim wybuchających tu i ówdzie na przestrzeni ostatnich piętnastu lat?), a główne postaci dramatu nieco schematyczne. Kogóż my tu mamy… Michael Keaton jako Walter "Robby" Robinson to zmęczony życiem kierownik redakcji. Mark Ruffalo w roli Mike’a Rezendesa to jego ciągle rządny wrażeń i żyjący jedynie pracą wychowanek. Mamy Sachę  Pfeiffer (Rachel McAdams), damę w zdominowanej przez mężczyzn redakcji, która usiłuje swą pracowitością i przenikliwością co najmniej dorównać kolegom. Jest także w tej historii trzech prawników: stary wyjadacz Jim Sullivan (Jamey Sheridan), szczwany lis Eric Macleish (Billy Crudup) i obrońca uciśnionych  Mitchell Garabedian (Stanley Tucci). Do kompletu dorzucić można jeszcze dobrotliwie złośliwego tak bardzo, że aż diabolicznego Kardynała Law (Len Cariou) i znękaną ofiarę walczącą o ujawnienie prawdy - Phila Saviano (Neal Huff). Mogłabym tak w sumie wymienić całą obsadę… Co człowiek, to historia. Przy czym chyba warto wspomnieć, iż na szczególną uwagę zasługuje tandem Keaton – Ruffalo (Keaton już po raz kolejny po ubiegłorocznym sukcesie „Birdmana” zbiera znakomite recenzje, natomiast Rufallo zaskakuje wigorem i energią, jakimi wypełnia grana przez siebie postać). W pamięci zapadli mi także Crudup  i Huff. Ten pierwszy w roli mecenasa Macleisha jest personifikacją koszmarów o prawniku bez skrupułów, gotowym w imię zysku użyć podstępu, gładkich słów i kruczków prawnych. Drugi zaś pokazuje, że można tak zagrać męską ofiarę przestępstw seksualnych, którą otoczenie ma za niegroźnego wariata, aby oddać jej stan ducha, ale zarazem nie narażać całej postaci na śmieszność.

O klasie filmu świadczą drobiazgi. Aby oddać atmosferę tamtych dni twórcy sięgnęli po ograne klisze: roczniki diecezjalne wertowane wieczorami w blasku nabiurkowej lampy z zielonym kloszem, zakreślanie rubryczek z pomocą plastikowej linijki, wertowanie starych wycinków z gazet, kartonów z dokumentami i akt sądowych, stosy papierów na biurku tego czy owego bohatera. Widz wręcz czuje, jak wokół unoszą się tumany kurzu. Upływ czasu i osadzenie historyczne subtelnie sugerują wydarzenia drugiego i trzeciego planu (widmo Internetu jako nadciągającego rywala gazet drukowanych, atak na WYC, przednoworoczne spotkanie redakcyjne, wzmianka o uroczystości Objawienia Pańskiego, zwanego potocznie świętem Trzech Króli…). Do kanonu współczesnego kina przejdzie scena, w której kardynał Law wręcza nowo przybyłemu do miasta redaktorowi Baronowi (niezwiązanego z lokalnymi układami znanego dziennikarza żydowskiego pochodzenia) pieczołowicie zapakowaną księgę (ach, ta kokarda zawiązana na kształt krzyża…) z komentarzem, iż jest to przewodnik po Bostonie, po czym w środku obdarowany znajduje Katechizm Kościoła Katolickiego.

A jednak chyba nie za grę aktorska i kilka sprawnych scen zapamiętam ten film. Będę go wspominać jako wnikliwą analizę trybu pracy ludzi spod znaku rzetelnego dziennikarstwa. Osoby niezorientowane w lokalnych realiach Bostonu początku XXI w. już po pierwszej scenie orientują się, że redakcja Spotlight, komórka śledcza „The Boston Globe”, stanowiła markę samą w sobie jeszcze przed nagłośnieniem tej konkretnej afery dotyczącej katolickiego duchowieństwa. Ale nie tylko o samą pracę dziennikarzy w tym filmie chodzi, ale raczej o jej efekt. Stąd też „Spotlight” będzie tkwił w mej pamięci także jako memento tego, co działo się latami za zamkniętymi drzwiami w niezliczonej ilości miast i miasteczek, w ciemnych zakątkach przeróżnych parafii. Autorzy postanowili zakończyć swoje dzieło planszą z wykazem miast, w których ujawniono podobne nadużycia. Na niechlubnej liście znalazł się także i Poznań. Warto o tym wiedzieć i nie wypierać owej informacji z pamięci.

autorka recenzji: Agata

You Might Also Like

0 komentarze

Flickr Images