50 najlepszych westernów wszech czasów (Część Pierwsza)
czerwca 01, 2014
Zapraszam na ranking najlepszych filmowych westernów, według serwisu esencja. Dzisiaj część pierwsza!! |
50. 3:10 do Yumy (2007) W nowej wersji „3:10 do Yumy” nie ma może niczego rewolucyjnego dla samego gatunku, nie ma łamania konwencji, jest natomiast jej powielenie z wszystkimi jej niezaprzeczalnymi atutami. Bowiem „3:10” to przede wszystkim świetnie zrobiony film od strony realizacyjnej: tempo i napięcie od początku do końca, pomysłowe sekwencje ataku na dyliżans i finałowej strzelaniny, dobre zdjęcie, reżyseria bez zarzutu. Do tego mamy tu wiarygodne (co wcale nie jest łatwe przy tak karkołomnej wolcie głównego bohatera, zaczerpniętej z pierwowzoru) psychologicznie postacie oraz solidne umotywowanie postępowania Evansa/Bale’a, które powinno trafić do każdego szanującego się mężczyzny. Pierwszorzędna, najlepsza od czasów „Pięknego umysłu” rola Russela Crowe’a (pomyśleć, że ktoś mógł myśleć wcześniej o Tomie Cruise′ie w roli Wade’a). Na deser najwyższy chyba westernowy body count od bardzo dawna (zgrubnie naliczyć można około 40 trupów). Może i western to dziś martwy gatunek, ale jeśli będzie nam regularnie dostarczał tak dobrych rozrywkowych filmów jak remake „3:10 do Yumy”, to niech sobie nie żyje zdrowo jeszcze przez wiele lat. |
Zwiastun |
49. Mściciel z Laramie (1955)„ Mściciel z Laramie” to ostatni wspólny westernowy projekt duetu Anthony Mann (reżyseria) i James Stewart (główna rola) – wcześniej ta para zapewniła 4 klasyczne opowieści z Dzikiego Zachodu („Winchester ′73”, „Zasadzka nad rzeką”, „Naga ostroga” i „Daleki kraj”) – można więc stwierdzić, że tych dwóch panów stworzyło kawał historii gatunku. „Mściciel z Laramie” to z jednej strony dzieło typowe dla gatunku w tamtych czasach z z wszystkimi zaletami i wadami owej typowości. Do zalet należy zaliczyć z pewnością precyzję scenariusza opartego na koncepcji wkraczającego w pewne środowisko obcego, którego motywy nie są z początku oczywiste (choć polski tytuł nieco za bardzo je przybliża), wyrazista kreacja głównego bohatera i piękne zdjęcia autentycznych plenerów Nowego Meksyku. Do wad – sztampowe przedstawienie Indian jako standardowego zagrożenia. Ale „Mściciel z Laramie” swą pozycję buduje jednak przede wszystkim złożonością psychologiczną – mamy tu analizę rozpadu rodziny, film pokazuje wyraźną symetrię między bohaterem i łotrem, ale przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy bohaterowie okazują się tu tacy, jacy wydają się na początku. |
Zwiastun |
48. Dobry, zły i zakręcony (2008) Koreański reżyser Kim Ji-woon zawsze lubił próbować swych sił w różnych gatunkach filmowych. Zaczynał od komedii (czarnej lub satyrycznej) później próbował horroru, sensacyjnego thrillera, by wreszcie sięgnąć po… western. Western nie do końca typowy, bo toczący się w Mandżurii w latach 30. XX wieku. Western, w którego scenografii dominują chińskie lampiony. Western, w którym bohaterowie nie chodzą w dżinsach i kapeluszach, lecz zakładają kożuszki i futrzane czapy, bądź eleganckie garnitury. Jednak mimo tego wszystkiego „Dobry, zły i zakręcony” prezentuje wszelkie cechy gatunku w jego najbardziej klasycznej formie. Czarne charaktery i szlachetni (no, w miarę) rewolwerowcy, miasto bezprawia, pustynia zamiast prerii, efektowne strzelaniny i pojedynki. Brakuje tylko przepędu bydła, ale nie można mieć wszystkiego. O ile we wcześniejszych filmach Kim Ji-woona można doszukiwać się głębszych treści, to „Dobry, zły i zakręcony” jest historią czysto rozrywkową o wyjątkowo prostej fabule i sympatycznym nawiązaniom do klasyki westernu spod znaku Sergio Leone. Ale za to zabawa jest naprawdę przednia. Liczne sceny akcji, pościgów, strzelanin, pojedynków w różnorodnej scenerii, mnóstwo niezłego humoru. Piękne scenerie pustynne, kolorowe i zróżnicowane scenografie, fantazyjne kostiumy, ładne zdjęcia – wszystko to pozwala na czysto estetyczną radość z oglądania tego filmu. |
Zwiastun |
47. Propozycja (2005) Australijska „Propozycja” to z kilku względów bardzo interesujące spojrzenie na western. Przeszczepienie gatunku na kolejny kontynent udaje się nad wyraz dobrze – australijskie pustynie przypominają przecież bezdroża Nowego Meksyku i Arizony, puste przestrzenie to doskonała sceneria na klasyczną opowieść o Pograniczu, w której mamy farmerów walczących z naturą, bandytów ze skrupułami i bez, stróżów prawa, których wiele od owych bandytów nie różni, Aborygeni natomiast mogą spokojnie wystąpić w roli Indian. Jednocześnie jednak „Propozycja” nie jest prostym powieleniem westernowego schematu. Po pierwsze – film jest oparty na scenariuszu słynnego pieśniarza Nicka Cave′a, co nadaje mu ton balladowej opowieści i specyficzny klimat. Po drugie – to jednak Australia i to widać – jest tu bardziej gorąco niż w Ameryce, wszystko jest bardziej lepkie i brudniejsze, co stanowi ładną przenośnię dotyczącą ludzkich charakterów. Po trzecie wreszcie – od czasów Petera Weira nie da się pokazywać australijskiej przyrody i nie złapać pewnego nastroju tajemnicy i mistyki. Mamy więc brutalną gangsterską opowieść (z bardzo dobrymi rolami Guya Pearce′a, Davida Wenhama, Raya Winstone′a i Johna Hurta) w klimacie „Pikniku pod Wiszącą Skałą”, opowiadaną w rytm ballady Nicka Cave′a. A poza tym John Hurt po raz kolejny tak pięknie umiera na ekranie… |
Zwiastun |
46. El Dorado (1966) „El Dorado” zapewne nie jest najbardziej zapadającym w pamięć westernem z dzieł Howarda Hawksa (lepiej rozpoznawalne są „Rzeka Czerwona” i „Rio Bravo”), co nie znaczy, że nie dostarcza solidnej westernowej rozrywki w klasycznej fabule. John Wayne gra najemnego rewolwerowca, który, widząc niecne zamiary swego potencjalnego pracodawcy, porzuca go, angażując się po stronie farmerskiej rodziny McDonaldów i swego przyjaciela, zapijaczonego szeryfa (w tej roli Robert Mitchum). „El Dorado” nie bez kozery nazywane jest remake′iem „Rio Bravo” (choć w lżejszym, nieco komediowym tonie) – tu także mamy małą grupę sprawiedliwych stawiających czoło całej bandzie, tu też każdy z owych sprawiedliwych ma jakis feler: Wayne, postrzelony przez dziewczynę, miewa ataki paraliżu, szeryf pije, a młody Mississippi (James Caan) jest fatalnym strzelcem i musi używać broni o wielkim rozrzucie. W porównaniu do bardziej znanego „Rio Bravo” niektóre role bohaterów zostały tylko zamienione, cały szkielet fabularny pozostaje bez zmian. Ale nadal mamy do czynienia z dynamicznym, klasycznym, dowcipnym i pomysłowym filmem z szeregiem znakomicie pomyślanych scen, pojedynków i zwrotów akcji. |
Zwiastun |
45. Rio Grande (1950) Pocztówka z Rio Grande albo western familijny. Kolejny mit Johna Forda, tym razem mający coś z rekrutacyjnej agitki, wychwalającej żywot kawaleryjski, choć nie kawalerski. Służba wojskowa to obowiązek młodego mężczyzny, a rodzina (w szczególności żona-matka) ma być podporą i wsparciem dla żołnierza. Jak w poprzednich filmach z cyklu, obraz kawalerii jest wyidealizowany – życie obozowe to czas głównie woltyżerskich i wokalnych popisów, podczas których wśród żołnierzy rodzi się poczucie solidarności i odpowiedzialności za swój kraj. Z drugiej strony, Ford nie ukrywa brutalnego żołnierskiego przeznaczenia, prezentując finałową walkę z Indianami (chyba nie trzeba dodawać, że zrealizowanej, mimo piętnastu dni zdjęciowych,z niezwykłym wyczuciem reżyserskiego rzemiosła), podczas której nie ma zbyt wiele okazji do błogich śpiewów. Ktoś powie, że ten film jest staroświecki, kto inny uzna, że zbyt naiwny. Rzeczywiście, po antywesternowej rewolucji niezwykle trudno zaakceptować taki wygładzony obraz amerykańskiego pogranicza. Jednak chciałbym, żeby chociaż jedno współczesne polskie widowisko historyczne umiało opowiedzieć analogicznie banalną opowieść z taką sprawnością i maestrią, jaką opanował Ford. Bez niezamierzonych wybuchów śmiechu na sali kinowej. Aktorzy mogą mieć nawet wąsy. John Wayne też tu miał. |
Zwiastun |
44. Niesamowity jeździec (1985) Gdyby zadać pytanie, co jest w „Niesamowitym jeźdźcu” Clinta Eastwooda takiego, czego nie widzieliśmy wcześniej w innych klasycznych westernach, odpowiedź brzmiałaby: „Nic!”. Scenariusz filmu powtarza bowiem niemal w stu procentach fabułę Oscarowego „Jeźdźca znikąd” (1953) George’a Stevensa, który powstał na podstawie – znanej również w Polsce – niezbyt obszernej powieści Jacka Schaefera „Shane” (1949). W klasyku Stevensa mieliśmy tajemniczego rewolwerowca Shane’a, który pojawia się znikąd, by stanąć w obronie farmerskiej rodziny Starrettów, terroryzowanej – podobnie jak inni okoliczni rolnicy – przez bandę zamożnego hodowcy bydła Rufusa Rykera. U Eastwooda rolę obrońcy uciśnionych poszukiwaczy złota pełni Kaznodzieja (grany przez samego reżysera), który w imię sprawiedliwości musi rozprawić się z bandziorami nasłanymi przez Coya LaHooda. Czym zyskuje przede wszystkim sympatię (ba! miłość) uroczej, nastoletniej Megan Weeler, córki Sarah, u której znalazł tymczasową przystań (w całkowicie pozbawionym podtekstów erotycznych „Jeźdźcu znikąd” fascynację Shane’em przeżywał młodziutki Joey Starrett). Co oba filmy różni? Siła oddziaływania! Shane Stevensa jest w porównaniu z Kaznodzieją Eastwooda mięczakiem, który na pewno nie poradziłby sobie z wynajętymi przez LaHooda płatnymi zabójcami. No tak, ale za Kaznodzieją stoi przecież sam Pan Bóg; Pale Rider (oryginalny tytuł filmu stanowi bezpośrednie nawiązanie do niosącego Śmierć czwartego jeźdźca Apokalipsy) jest ramieniem – i rewolwerem, chciałoby się dodać – Najwyższego. Zakończenie obrazu, przedstawiające głównego bohatera odjeżdżającego konno w siną dal i wołającą za nim Megan, należy do najbardziej wzruszających w filmografii Clinta; mocniej wyciskał łzy chyba tylko finał „Co się wydarzyło w Madison County”. |
Zwiastun |
43. Pojedynek w Corralu (1957) Legendarna strzelanina w O.K. Corral w interpretacji Johna Sturgesa. Rekonstrukcja pojedynku wypadła niezwykle zręcznie i, mimo upływu ponad 50 lat od premiery, nie straciła nic ze swojej atrakcyjności. Jednak z dzisiejszego punktu widzenia znacznie ciekawiej niż finałowa bitwa wypada obraz Dzikiego Zachodu jako świata wykreowanego przez mężczyzn i podporządkowanego męskiemu systemowi wartości. To, oczywiście, niesie za sobą zarówno pozytywne, jak i negatywne – choć bardziej spektakularne – konsekwencje. W tym patriarchalnym świecie to poczucie dumy i honoru jest głównym impulsem do działania. Nie doprowadza ono jednak do rozstrzygnięcia, lecz tylko napędza lawinę nieszczęść. Różnie rozumianą dumę reprezentują dwaj głowni bohaterowie: purytańsko praworządny Burt Lancaster (Wyatt Earp) i impulsywny hazardzista-stomatolog Kirk Douglas (Doc Holiday). Dla szeryfa honor łączy się ze sprawiedliwością, dla jego nieformalnego hulaszczego zastępcy – walka o godność może przyjąć każdą formę. Jednak z biegiem wydarzeń ich dotychczasowe postawy ulegną redefinicji. A gdzie na tym świecie są kobiety? Dobrowolnie podporządkowują się mężczyznom, nawet za cenę własnej godności. Chociaż aktorsko, Rhonda Fleming i Jo Van Fleet w niczym nie ustępują kolegom z planu. |
Zwiastun |
42. Bezprawie (2003) Kevin Costner spłacił tym filmem wszystkie długi. Nakręcił najlepszy western od czasu Eastwooda, który z jednej strony stylistycznie odnosi się do „Bez przebaczenia”, a z drugiej sięga jednak daleko wstecz, poza całość antywesternowej wywrotowej ideologii i przypomina czym sam gatunek był w najlepszych czasach. Krótko mówiąc miesza najlepsze cechy antywesternu (krytykę romantycznego pojmowania mitologii granicy, demaskację kowbojów i rewolwerowców jako morderców) z najlepszymi cechami westernu (historiami o wolności, honorze i tym, że ′man′s gotta do what a man′s gotta do′). Wychodzi z tego historia o facecie, który wie, że jest mordercą, ale się tego wstydzi. I historia o pojedynku nie tyle dobra ze złem, co relatywistycznie pojmowanej prawości z nieprawością. Przy drobnych zmianach akcentów byłaby to katastrofa, ale niemal wszystko się udało, choćby dlatego, że Robert Duvall jest w stanie wiarygodnie sprzedawać takie banały. Czyli przy pełnej świadomości anachronizmu tego filmu, przyklaskuję temu, że przekonująco udało się w nim powiedzieć o rzeczach, które napisane na papierze wyglądają idiotycznie naiwnie. Perfekcyjna mieszanka romantyzmu Forda z krytycyzmem Eastwooda. |
Zwiastun |
41. Świat Dzikiego Zachodu (1973) Narodzona w umyśle Michaela Crichtona żeniaczka westernu z science-fiction dała zaskakująco ciekawy rezultat. Wybitny pisarz w swojej karierze wielokrotnie brał na tapetę amerykańskie uwielbienie do wesołych miasteczek i parków rozrywki, i brutalnie wywracał je do góry nogami. Wystarczy przypomnieć sobie „Linię czasu” i przede wszystkim „Park Jurajski” by wiedzieć co zaoferuje widzom fabuła „Świata Dzikiego Zachodu”. Tym razem w parku rozrywki Delos, za jedyne 1000 dolarów można naocznie liznąć odrobiny świata kowbojów: stoczyć rewolwerowy pojedynek w samo południe, sączyć whisky w prawdziwym saloonie, czy nawet zażyć seksualnych przyjemności z jedną z dam do towarzystwa. Oczywiście park – za sprawą komputerowego wirusa – wymyka się z pod kontroli, a androidy zaczynają walczyć na śmierć i życie z gośćmi parku. Crichton – tu także reżyser – zaserwował widzom dawkę rozrywki na przyzwoitym poziomie. Naiwność całej historii znika w tłumie sprytnie budowanego napięcia i pierwiastka grozy, umiejętnie podsycanej przez aktorski kunszt Yula Brynnera w roli śmiercionośnego androida. Przede wszystkim jednak „Świat Dzikiego Zachodu” dostarcza sprawnie wygrane emocje i pragnienia większości fanów westernowego gatunku, marzących o wcielenie się w rolę samotnych mścicieli i obrońców sprawiedliwości. Kto od dziecka chciał być kowbojem, dwa razy zastanowi się nad tym po obejrzeniu filmu. |
Zwiastun |
Pozostałe Części: |
Część Druga (40-31) |
Część Trzecia (30-21) |
Część Czwarta (20-11) |
(Część Piąta) (10-1) |
0 komentarze