Wywiady (odc.9)

listopada 22, 2014



Po dłuższej przerwie zapraszam na kolejny odcinek! Dzisiaj zapis wywiadu z polskim aktorem filmowym, teatralnym i dubbingowym, wszyscy znamy - jako Kaczora Donalda, zwariowanego lemura króla Juliana albo postać Serca z popularnej kampanii reklamowej oraz piękną francuską która znamy między innymi jako dziewczynę Jamesa Bonda w filmie "Świat to za mało"



Jarosław Boberek

MenStream.pl: Podobno potrafi Pan zrobić wyśmienite śledzie w oleju. To prawda?
Jarosław Boberek: Potrafię, każdy chyba potrafi coś wydłubać w kuchni? Ale to prawda, robię dobre śledzie. Z kurkami. Mam taki przepis, jeszcze z czasów dzieciństwa, od lat w rodzinie. Robiły je moja mama i babcia. Od babci, mam też świetną recepturę na bigos...


...to jednak nie był dobry temat na początek. Jestem przed obiadem.
Racja, ja też. Nie męczmy się więc może?

Zgoda. W każdym razie ustaliliśmy, że w kuchni kultywuje Pan rodzinne tradycje.
O tak! Jestem bardzo rodzinny.

Żona do kuchni Pana w takim razie goni, czy raczej wygania?
Niestety, jestem gościem w domu. Trudno mnie do jakichkolwiek prac domowych zagonić. Podział mamy klasyczny - jestem ten od młotka i gwoździ. Przyciąć, przybić. Typowo męskie sytuacje.

A propos męskich sytuacji. Coś Panu przeczytam: Boberek jest ładniejszy od Agaty Młynarskiej, wygląda jak Małgorzata Foremniak, albo Kasia Figura, ale tylko od pasa w górę. Wie Pan o czym mowa?
...wow!!! O ostatniej premierze w Teatrze Capitol?

Dokładnie. O spektaklu Dwie połówki pomarańczy. Gra Pan tam faceta, który próbując odzyskać kobietę, sam postanawia się w jedną z nich wcielić. Jak się Pan w tym odnajduje?
Ostatnio ktoś mnie o to pytał. Powiedziałem jak rybka w wodzie! Ale poważnie - to masakra! Za każdym razem bardzo przeżywam to przeobrażenie. Malowanie pazurów, przyklejanie rzęs, peruka, wysoki obcas... o Boże, no!

To inaczej musi Pan teraz patrzeć na kobiety?
Mała konkluzja - bardzo trudno jest być kobietą. Tak się staram. Kręcę tyłkiem, noga za nogą, cycki do przodu, a i tak mi mówią po chodzie cię poznałem.

Wścieka się Pan, jak widzowie mówią po spektaklu, że Jacek Kawalec ma zgrabniejsze nogi?
No proszę, proszę, nie słyszałem. Nie ścigam się, bo to nie konkurs piękności. Ale jeśli tak, to brawa dla Jacka. Za to ja mam większy bufet!

Czyli jednak rywalizacja! Z Mariuszem Czajką też ma Pan na pieńku? Koledzy żartują, że rolę życia Pan mu odebrał.
Żarty w naszym środowisku są na porządku dziennym. Był taki moment, kiedy temat, kto powinien grać Kaczora Donalda, był bardzo żywy. Nie miałem z tym problemu, przyjąłem decyzję producentów ze Stanów z dobrodziejstwem inwentarza. Tak to jest w tej naszej robocie, że jak ktoś, kto nas zatrudnia, podejmuje jakąś decyzję, trzeba się z nią pogodzić.

Taka sama sytuacja może przecież w każdej chwili spotkać mnie. Jeśli znajdzie się aktor lepiej naśladuje ten głos, to proszę bardzo, ja się nawet ucieszę. Chętnie się uwolnię od tego plastra. Bo to nie prawda, że mam jakiś certyfikat, wyłączność w Polsce na tę postać. Ja to robię, bo mnie kiedyś wybrano. Podobnie jest z innymi postaciami.

Informacja o certyfikacie i wyłączności jest w polskiej Wikipedii, pewnie dlatego pojawia się w każdym artykule na Pana temat. Egzamin Disneya dla aktorów dubbingujących Donalda to też mit?
Nie ma żadnego egzaminu. To casting, jak do każdej innej roli. Staję przed mikrofonem, pytają pan potrafi taki dźwięk z siebie wydobyć? To proszę! I się wydobywa. Nie każdy to potrafi, a mnie jakoś wychodzi. To chyba kwestie anatomiczne. Na przykład kiedyś gwizdałem nosem.

Nosem?
Tak! Do mutacji. I to był całkiem głośny gwizd! Potem się to skończyło, ale wcześniej przychodziły do mnie całe wycieczki. Ja pokazywałem, oni próbowali naśladować. Czasem któryś puścił bańkę nosem, ale nikt nie potrafił powtórzyć.

Czyli na dobrą sprawę od początku działa Pan w branży?
Bawiłem się tym i wtedy odkryłem Kaczora Donalda. Zainspirował mnie dziadek, najśmieszniejszy człowiek, jakiego znałem w życiu. Uczył mnie wierszyków, słownych zabaw i był mistrzem naśladowania dźwięków. Postanowiłem go jakoś przebić i w końcu się udało. Dziadek już Donalda zrobić nie potrafił.

Uczeń przerósł mistrza?
Dopiero po latach okazało się, po co ja to w ogóle robię i do czego mi to było potrzebne.

Jednak, kiedy pada hasło legenda, król, mistrz dubbingu Pan się chowa za gardą. Nie lubi Pan pochwał? Źle Pan je znosi?
W ogóle mam problem z pochwałami. To nie fałszywie pojęta skromność. Po prostu w życiu nie lubię przesady, nie odbiegam chyba pod tym względem od normy. Każdy przesyt jest niedobry. Wiem, że to dobrze uderzyć czytelnika czy widza mocnym określeniem. Mistrz, król, legenda. To świetnie brzmi. Ale przecież o kimś, kto ratuje ludzkie życie nie mówi się król skalpela albo legenda chirurgii! No, chyba że po jego śmierci. Ja po prostu staram się dobrze wykonywać swoją pracę i sprawia mi to przyjemność. Ale jeśli ktoś potrzebuje takich górnolotnych określeń... proszę bardzo. Już przestałem z tym walczyć. Nie dyskutuję.

Niechętnie też udaje Pan swoje postaci poza studiem. Mają szlaban, zakaz wstępu do prywatnego życia?
No tak. Wspomniany lekarz też nie wychodzi ze skalpelem na ulicę, nie mówi pan podejdzie, coś panu wytnę, bo świetnie to robię. Podobnie jest z moją pracą. Zostawiam swoich bohaterów tam, gdzie jest ich miejsce.

Kawałów przez telefon Pan też nie robi?
Robię. I przez domofon też. Zdarza się, ale to też przypadłość tego zawodu. Mamy troszeczkę większą domieszkę poczucia humoru i potrzebę jajczenia. Ale trochę to pachnie żenadą, gdybym miał się publicznie popisywać na ulicy.

W sklepie, na ulicy, ludzie na pewno poznają Pana po głosie. Nie da się przecież przed tym uciec.
Po głosie i po gębie też mnie poznają. Taki zawód. Rozpoznawalność to nieodłączny element.

Tyle, że robi Pan całą masę fantastycznych rzeczy, a sprowadza się Pana do Kaczora Donalda, ostatnio do Króla Juliana albo Serca z reklamy TP. Z obowiązkowym dodatkiem i czy wiedzieliście, że to posterunkowy z Rodziny Zastępczej?. To nie deprymuje?
Nawet jeżeli, to nie ma z czym dyskutować. Po prostu tak jest. To taka szuflada, z której bardzo trudno wyskoczyć. Posterunkowego grałem przez prawie jedenaście lat. To dość wizyt w domach telewidzów, by cię zapamiętali. Z każdym kolejnym wyzwaniem, wskakuje się w kolejną szufladę. Ale nie zżymam się przez to, nie irytuję. Miło mi, jak ktoś rozpoznaje we mnie również aktora teatralnego, albo pamięta małą rólkę telewizyjną czy filmową. Reakcje zależą od tego, na jakim podwórku ktoś się wychowywał. Czasem są faktycznie bardzo uciążliwe. Cóż,taki trochę syndrom Czterech Pancernych i Klossa, ale żebyśmy tylko takie problemy mieli.

Ma Pan czasem ochotę udusić tego Donalda, ukatrupić Juliana? Sam Pan powiedział przed chwilą, że nie było by problemu rozstać się z tymi rolami.
Nie było by, chociaż Juliana bardzo lubię, bo to świetnie wymyślona postać. Chylę czoło przed twórcami, że wymyślili takiego maksymalnie porąbanego gościa, z niesłychanie rozbudowanym ego, napakowanego różnymi głupotami. Moim zdaniem mistrzostwo świata. A jak jeszcze mogłem mu trochę pomóc głosem, to super. Świetnie się razem bawimy. A Donald? To powielactwo, tu nikt już niczego nowego nie wymyśli. A ja lubię wyzwania. Lubię, kiedy się coś dzieje.

W wywiadzie dla portalu o grach komputerowych DubScore powiedział Pan kiedyś, że Boberek nie nadaje się do każdej roli. Są takie, których Pan nigdy nie zagra?
Pewnie, że są. Dubbingowych nie wymienię, bo ich jeszcze nie znam, ale na pewno nie zagram już Hamleta. Jestem za stary.

Bez przesady!
Raczej bliżej mi do Króla Leara. Julii też nie zagram, jestem facetem. I możemy tak wyliczać...

Z tą Julią, to bym po Pomarańczach uważał na Pana miejscu.
(Śmiech) Jeśli zakładamy eksperyment i gwałt na Szekspirze, to może faktycznie. Ale nie wiem, czy chciałbym do tego przyłożyć rękę.

A w horrorze by Pan zagrał? W kwietniu był Pan jurorem Festiwalu Filmów Fantastycznych i Horrorów. Z tym gatunkiem zupełnie się Pan nie kojarzy.
Jak się nadarzy okazja, to czemu nie? U nas horrory robi się niestety bardzo sporadycznie, ale gdyby przyszło komuś zęby w szyję wbić, to pewnie!

Skoro już jesteśmy przy gatunkach dla dorosłych, co Pan myśli o dubbingu filmów fabularnych? Niemiecki, a zwłaszcza czeski dubbing hollywoodzkich produkcji bywa tematem dowcipów. Pan się z nich śmieje?
Czeski język jest w ogóle tematem żartów, podobnie jak polski w Czechach. Czesi, Niemcy, Francuzi Włosi mają długie tradycje, jeśli chodzi o dubbing w fabule i dla nich jest to naturalne. Nie wiedzą nawet, jaki głos mają Clint Eastwood czy Bruce Willis w oryginale. U nas dubbing fabuły budzi jeszcze pewne kontrowersje, jeszcze się z nim nie oswoiliśmy, bo wolimy napisy i szeptanki. Nie mam wątpliwości, że można zrobić bardzo dobry, przekonujący dubbing fabularny, mamy przecież tego przykłady, trzeba tylko komfortu czasu i talentu. Fabułę gra się nieco inaczej, niż kreskówkę. Głos musi pasować do postaci, do twarzy, do fizyczności danego aktora.
Próbował Pan naśladować fizyczne zdolności Jackie Chana, żeby użyczyć mu głosu w Karate Kid albo Nasza niania jest agentem?
Kiedyś... Takiego poziomu nie udało mi się osiągnąć, ale zawsze byłem mały, szybki niewywrotny (śmiech).

Muszę zapytać. Z synami, kiedy byli mali, do kina chodził Pan na dubbing czy filmy czytane?
Z dubbingiem, no jasne!

Oglądał Pan jak widz czy jak aktor?
Daję się uwodzić. Nie mam takiego problemu, że rozbieram film na czynniki pierwsze i szukam wpadek. Gdzieś z tyłu głowy coś takiego jest, ale jeśli rzecz jest dobrze zrobiona, przestaję o tym myśleć. Trochę inaczej, jeśli to film, w którym sam grałem.

Inaczej, czyli?
No bywało czasem dziwnie, bo nie ma jeszcze dystansu, bo emocje są świeże, bo świadomość, że można było inaczej, lepiej... ale bywało też przyjemnie, kiedy ogląda się film z dzieciakami, całe kino szaleje, a ja mam świadomość że to za sprawą tatusia tych chłopców. A chłopcy są dumni, bladzi i mają frajdę że to tata coś zrobił.

Byli dobrymi widzami?
Zawsze. Mieli do tego zdrowy stosunek. Jak coś było okej, to dobrze, ale potrafili wytknąć i wbić szpilę, jeśli coś nie poszło.
Pytam nie bez powodu. Podobno poszli w Pana ślady.
To nie tak. Parę razy zdarzyło im się użyczyć głosu, albo twarzy. Janek swego czasu był rozchwytywanym, reklamowym dzieckiem. Bo ładny, kontaktowy. Próbował też sił w dubbingu. Młodszego, Franka, dubbing też bardzo polubił i on też to polubił. Ma na koncie kilka świetnych ról - i nie mówię tego jako ojciec. Ale to tyle, dzisiaj starszy syn jest na studiach, drugi wkrótce się wybiera i nie jest to nic, co by miało związek z aktorstwem.

Nie należy Pan do rodziców, którzy widzą synów idących tą samą drogą, co ojciec?
Nie mam z tym żadnego problemu. Wolnoć, Tomku, w swoim domku. Zaakceptuję wszystko co im służy, co ich rozwija, co jest ich pasją. Nie jest to aktorstwo? Proszę bardzo, nic nie szkodzi. Na kontynuowanie tradycji rodzinnych się nie zanosi.

Dla kolegów po fachu też jest Pan wyrozumiały? Ma Pan na koncie dziesięć filmów jako reżyser dubbingu. Jak jest po drugiej stronie mikrofonu?
Inaczej. Poznaje się koleżanki i kolegów z nieco innej strony. Bywa człowiek czasem zaskoczony... Ale gramy przecież w jednej drużynie. Wiemy, jakiego efektu oczekujemy i ten efekt trzeba wspólnymi siłami uzyskać.

Nad iloma projektami jednocześnie Pan pracuje? Teatr, telewizja, kino, reklama, gry komputerowe, audiobooki. Nawet narratorem w filmach dokumentalnych Pan jest.
Wie Pan co, nie wiem. Ale jeszcze w radiu się pojawiam...

Ma Pan w tym wszystkim czas na hobby? Na czas wolny? Gra Pan jeszcze na pianinie?
Och, bardzo bym chciał. Ale moje pianino utknęło w Gdańsku i nic nie wskazuje na to, żeby miało tu do mnie przyjechać. Skłamałbym, gdybym powiedział, że mam czas. Ale zdarza się, że załapię się na żaglówkę, na ryby, albo spławienie się tratwą. Ostatnio byłem na przykład na grzybach. Kiedyś jeszcze nurkowałem, skakałem na spadochronie. Lubię ruch, aktywność. Jak tylko zdarzy się okazja, to korzystam. Hej, przygodo!

Musi być Pan niesłychanie zorganizowany.
Ten zawód to płynna materia. Ale fakt, jestem zorganizowany, bo muszę wszystkich swoich współpracowników zadowolić. To się nazywa grafik, tygodniowy plan zajęć (śmiech).

I efekt tego taki, że krąży o Panu anegdota. Nie można przy Panu nawet zażartować otwórz lodówkę, a tam Boberek, bo lodówki też Pan już reklamował.
(Śmiech) A to piękne! Tego nie słyszałem!
Źródło




Sophie Marceau


Dzień dobry!
Sophie Marceau: - Oh... Dzień dobry pani! Mało mówię po polsku. Dużo zapomniałam, ale trochę jeszcze rozumiem.

Może więc zostaniemy przy polskim?
Lepiej nie. (uśmiech)

W porządku, niech będzie angielski. Ale dla nas wciąż jest pani trochę Polką. Ma pani sentyment do naszego kraju?
Bardzo dobrze wspominam Polskę. Mieszkałam tam kilka lat, kiedy byłam z Żuławskim. Mój syn Vincent jest przecież pół-Polakiem. Macie wspaniałą kulturę i sztukę. Fascynuje mnie polskie malarstwo, napisałam nawet na ten temat książkę. Jednak najlepiej wspominam spotkania z Polakami, długie nocne rozmowy. Lubię waszą zaradność, uczuciowość i fantazję.

A propos fantazji. Do kin wchodzi właśnie pani film "Pożądanie" w reżyserii Lisy Azuelos. To romans, w którym snucie fantazji odgrywa kluczową rolę.
Pierre, którego gra François Cluzet (znany z przebojowych "Nietykalnych" - red.), jest prawnikiem i szczęśliwym mężem. Elsa, moja bohaterka, to pisarka świeżo po rozwodzie. Poznają się na targach książki i od pierwszego spojrzenia są sobą zafascynowani. Jednak nie posuwają się dalej. Pierre kocha żonę, nie chce jej ranić, a Elsa boi się zaangażowania. Oboje za to fantazjują: co by było, gdyby... Znam niemało takich sytuacji, gdy ludzie się spotykają, ale do niczego nie dochodzi. Za to w ich myślach dzieje się wiele. Czasem latami nie ujawniają, co do siebie czują.

A pani lubi fantazjować?
Pewnie! Nie wyobrażam sobie erotyki bez fantazji. Jednak od czasu, kiedy przekroczyłam czterdziestkę, czuję równowagę między porywami serca i zdrowym rozsądkiem. Kiedyś nie bardzo sobie z tym radziłam. Tak, to jedna z niewielu korzyści wieku średniego...

Przez 17 lat była pani muzą, inspiracją i towarzyszką życia Andrzeja Żuławskiego. Widziała pani z bliska, jak pracuje. Czy wykorzystuje pani te "nauki" na planie?
Nie znoszę, kiedy reżyser próbuje mi narzucić swoją wolę, a sam nie wie, czego chce. Wtedy się buntuję. Dlatego kiedy sama reżyseruję - a zdarza mi się to coraz częściej - wiem, że muszę zaproponować aktorom konkrety. Jeśli jestem przygotowana i precyzyjna, mogę wymagać od innych. Taki też był Andrzej. Wiem, że niektórzy aktorzy narzekali: tyran, despota... To dlatego, że Żuławski próbował odblokować aktorów, odrzucić ich kulturowy i edukacyjny pancerz, dotrzeć do tego, kim byli jako ludzie. Nie wszyscy dobrze to znosili.


Jak dziś ocenia pani wpływ Andrzeja Żuławskiego na swoją karierę? Czy bez niego znalazłaby się pani tu, gdzie jest?
Oczywiście, że nie. Kiedy poznałam Andrzeja, miałam zaledwie 17 lat, a on 42. Byłam po sukcesach obu części filmu "Prywatka" i gdyby nie Andrzej, pewnie długo jeszcze grałabym naiwne, sympatyczne nastolatki. Wie pani, ja wtedy byłam maskotką Francuzów do tego stopnia, że ówczesny prezydent François Mitterrand zaproponował mi zaszczytną rolę ambasadorki francuskiej kultury. Polegało to na tym, że zapraszał mnie na oficjalne spotkania i kolacje z głowami państw. Nie czułam się dobrze w sztywnym protokole dyplomatycznym. W końcu się zbuntowałam: odmówiłam włożenia wieczorowej kreacji na przyjęcie z okazji wizyty cesarza Japonii. I tak moja kariera "ozdobnika" na salonach się skończyła.

Mówi się, że pani relacja z Andrzejem przypominała związek Pigmaliona z Galateą. Tak było?
Otworzył mnie, odblokował jako człowieka i kobietę. Dużo rozmawiał, podsuwał lektury, uczył. Dzięki niemu odkryłam radość z tworzenia. Zaczęłam rysować, malować, napisałam książkę dla dzieci, a potem autobiograficzną "Kłamczuchę". Zrozumiałam też, jak ważna jest osobowość aktora. I że muszę sięgać do własnego wnętrza, żeby tam odnaleźć emocje i prawdę. Nauczyłam się podporządkowywać grane postaci własnej osobowości, a jednocześnie pozostawać w szczerym kontakcie z widzami.

Kiedy przyjęła pani rolę w Bondzie - "Świat to za mało" - Żuławski się sprzeciwiał?
Nie. Uznał nawet, że to znakomity pomysł. Elektra King nie była zwykłą dziewczyną Bonda. Raczej przeciwniczką, draniem w spódnicy. To mnie zafascynowało, bo nie chciałam grać laleczki w tle Pierce’a Brosnana. Poza tym film sprawił, że moje nazwisko zaczęło być rozpoznawalne w świecie.

A wcześniej dzięki filmowi Mela Gibsona "Braveheart. Waleczne serce" podbiła pani amerykański rynek. Drzwi do Hollywood stały otworem. Czemu nie poszła pani za ciosem?
Kalifornia nie jest moim miejscem na ziemi. Wie pani, że ja tam poczułam dumę z tego, że jestem Europejką, Francuzką i że przynależę do kultury znacznie bogatszej i starszej niż amerykańska? Drażniło mnie, że w Hollywood wszystko podane jest na tacy, wprost. W Europie dostaję wiele ciekawszych scenariuszy. Poza tym mój syn miał wtedy roczek, więc nie naciskałam na agentkę, by szukała nowych ról. Nie zależy mi na karierze hollywoodzkiej. I tak dzięki udziałowi w filmach polskich, angielskich i francuskich zrobiłam karierę międzynarodową.

Poza tym we Francji paparazzi nie dają się we znaki tak jak w LA, prawda?
Nie do końca. Poznałam smak i cenę sławy dość wcześnie. Już jako 14-latka, kiedy wygrałam casting do "Prywatki". W jednej chwili przeniosłam się do Paryża, straciłam przyjaciół. Producenci mnie wykorzystali: mimo że filmy odniosły ogromny sukces, otrzymałam bardzo niskie wynagrodzenie. Kręciło się wokół mnie wiele osób, które myślały głównie o tym, jak na znajomości ze mną zarobić. Potem, już po latach, kiedy jako dojrzała kobieta zakochałam się z wzajemnością w Christopherze Lambercie, nikt nie mówił o naszym filmie "Kobieta z Deauville" (z 2007 r., w reżyserii Sophie Marceau i z nią w roli głównej - red.), tylko wszędzie pisano o romansie. Że wybuchł na planie - a to akurat bzdura. Pracowałam wtedy po 15 godzin na dobę i jeśli miałam chwilkę, biegłam do domu uściskać dzieci (aktorka ma jeszcze córkę ze związku z amerykańskim reżyserem Jimem Lemleyem - red.) albo pospać. Oczywiście, na planie zdarzają się zauroczenia, ale jeśli ktoś myśli o poważnym związku, to raczej nie w takich okolicznościach. Nasza relacja rozwinęła się już po zakończeniu zdjęć i szczęśliwie trwa. A prasa przestała się nami interesować. Spowszednieliśmy.

Jest pani dziś szczęśliwa, spełniona? Jako aktorka i kobieta?
Dobiegam pięćdziesiątki i mam wszystko, co jest mi potrzebne do cieszenia się życiem. Dwoje wspaniałych dzieci, wspierającego partnera, z którym dajemy sobie dużo wolności. I pracę, którą uwielbiam. Nie przeraża mnie to, że się starzeję, bo mam w zamian dużo cennych życiowych doświadczeń. A najważniejsze, że jestem ze sobą pogodzona i nie walczę z niedoskonałościami. To daje spokój.
Niczego pani nie żałuje?
Kiedy byłam nastolatką, miałam plan, żeby podróżować, zarabiając na bilety jako kelnerka, barmanka czy hostessa. Nigdy nie myślałam, że znajdę się tu, gdzie dziś jestem. Tak się jednak stało i jestem szczęśliwa. Wierzę, że jeszcze wiele dobrego przede mną.
Źródło


Poprzednie Odcinki:
Zobacz
Zobacz
Zobacz
Zobacz
Zobacz
Zobacz
Zobacz
Zobacz

You Might Also Like

0 komentarze

Flickr Images